środa, 6 listopada 2019

Dziecię ognia

Słońce wychylało się zza ośnieżonych szczytów, rzucając blask na dolinę u podnóża gór. Powoli rozdzierało ciemność nocy, wspinając się coraz wyżej po niebie. Złociste promienie rozświetliły korony drzew, budząc śpiące w nich ptaki. Ich wysoki świergot przerwał ciszę, oznajmiając początek nowego Słońce wychylało się zza ośnieżonych szczytów, rzucając blask na dolinę u podnóża gór. Powoli rozdzierało ciemność nocy, wspinając się coraz wyżej po niebie. Złociste promienie rozświetliły korony drzew, budząc śpiące w nich ptaki. Ich wysoki świergot przerwał ciszę, oznajmiając początek nowego dnia.   
 Słońce wychylało się zza ośnieżonych szczytów, rzucając blask na dolinę u podnóża gór. Powoli rozdzierało ciemność nocy, wspinając się coraz wyżej po niebie. Złociste promienie rozświetliły korony drzew, budząc śpiące w nich ptaki. Ich wysoki świergot przerwał ciszę, oznajmiając początek nowego dnia.Słońce wychylało się zza ośnieżonych szczytów, rzucając blask na dolinę u podnóża gór. Powoli rozdzierało ciemność nocy, wspinając się coraz wyżej po niebie. Złociste promienie rozświetliły korony drzew, budząc śpiące w nich ptaki. Ich wysoki świergot przerwał ciszę, oznajmiając początek nowego dnia
Słońce wychylało się zza ośnieżonych szczytów, rzucając blask na dolinę u podnóża gór. Powoli rozdzierało ciemność nocy, wspinając się coraz wyżej po niebie. Złociste promienie rozświetliły korony drzew, budząc śpiące w nich ptaki. Ich wysoki świergot przerwał ciszę, oznajmiając początek nowego dnia.
Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 
Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 

Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 

Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 
Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 
Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 
Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach. 
Dolina rozbłysła zielenią. Miękka trawa przypominała puszysty szmaragdowy dywan wyścielający polanę otoczoną przez gęstwinę drzew i krzewów. Leśne kwiaty powoli rozchylały swe różnobarwne płatki, witając pierwsze promienie słońca. Stokrotki, fiołki, kaczeńce i niezapominajki mieniły się barwami tęczy.
Pod starym dębem, pośród wysokich traw spała kobieta. Spod derki wystawała smukła szyja, drobna owalna twarz, przysłonięta kaskadą kruczoczarnych włosów i rękawy błękitnej koszuli. Wyglądała na bardzo młodą. Kilka kroków za nią stała kasztanowa klacz, skubiąc spokojnie trawę. Zwierzę prychnęło na latającą wokół niego muchę, na co kobieta delikatnie się poruszyła. Czarne kosmyki zsunęły się z jej twarzy odsłaniając profil i szpiczasto zakończone ucho. Elfka miała mały zadarty nosek i wąskie, lecz kształtne wargi. Gładka alabastrowa skóra mocno kontrastowała z kruczymi włosami.
Delikatny podmuch wiatru uniósł rześki zapach rosy, budząc śpiącą Aenyeweddien.
Elfka rozwarła powieki i natychmiast przysłoniła oczy dłonią, osłaniając je przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła się na łokciu i rozejrzała wokół, badając teren. Poza świergoczącym ptactwem i nią na polanie nie było nikogo. Aenyeweddien odrzuciła derkę i przeciągnęła się, prostując zmarznięte kości. Skrzywiła się, gdy poczuła ból w ramieniu. Podwinęła szeroki rękaw błękitnej koszuli, odsłaniając podłużną ranę.
– Bloede arse – mruknęła pod nosem, krzywiąc się.
Rana się goiła, lecz była świeża. Trzy dni wcześniej Aenyeweddien przejeżdżała opodal wioski niedaleko lasu i chciała upolować kurę krążącą za oborą. Udałoby się jej gdyby nie wieśniak, który wyszedł zza węgła. Schowana w zaroślach Aenyeweddien chybiła, wbijając strzałę w koryto. Za to wieśniak chwycił oparty o ścianę obory łuk i wypuścił strzałę w jej kierunku. Zdążyła się uchylić, ale grot rozorał jej ramię. Klnąc z bólu wskoczyła na konia i pogalopowała w głąb lasu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość zatrzymała wierzchowca i ześlizgnęła się z siodła, upadając na kolana. Przeklinając wieśniaka i jego matkę obejrzała ranę. Na szczęście nie była głęboka. Obmyła ją wodą z bukłaka i obwiązała ramię chustą, którą była przepasana w talii. Wędrując później przez las znalazła ziele krwawnika, które miało odkażające właściwości. Przeżuła liście i obłożyła ranę ziołową papką, modląc się by nie wdało się zakażenie.
Elfka splunęła pod nogi i ruszyła wolnym krokiem do drzewa, przy którym uwiązana była jej piękna kasztanka. Poklepała zwierzę po boku i schyliła się po bukłak z wodą. Wypiła dwa łyki i z żalem stwierdziła, że woda się skończyła.
– Musimy poszukać rzeki – powiedziała do konia.
Zwierzę prychnęło ruszając łbem, jakby przytakiwało. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i kucnęła, zanurzając dłonie w połyskującej trawie, zbierając zimną rosę. Mokrymi dłońmi przetarła twarz, przeganiając ranne otępienie.
Nie zwlekając długo zaczęła kulbaczyć klacz, by po chwili jej dosiąść i ruszyć naprzód. Wędrując leśną dróżką, rozmyślała o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to została zdradzona i opuszczona przez swoich przyjaciół.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie i zacisnęła wodze w dłoniach. Na początku nie mogła się z tym pogodzić. Błąkała się po leśnych i górskich traktach, wyczerpana i wychudzona. Po paru tygodniach natrafiła na samotnego wędrowca. Ogłuszyła go kamieniem, ukradła broń i wierzchowca wraz z ekwipunkiem. Wtedy zaczęła walczyć o przetrwanie. Zostawiła za sobą przeszłość, przestała się nad sobą użalać. Wprawiła się w walce po kilku miesiącach, broniąc się lub atakując napotkanych na drodze podróżnych.
Sprawnie władała mieczem i doskonale strzelała z łuku. Była zwinna i szybka. Polowała na leśną zwierzynę, napadała na wędrowców, ukrywała się w jaskiniach, wąwozach i dolinach. I tak mijały jej dni, tygodnie i miesiące. Przez ten czas wydoroślała, zmężniała i nauczyła się przetrwania. Polegała na swoich wyostrzonych zmysłach i błyskawicznym refleksie. Mogła liczyć tylko na siebie.
– Głodna jestem – rzekła do siebie, ściskając łydkami boki konia. – Musimy w końcu znaleźć tę rzekę, bo zaraz zjem swój kaftan.
Klacz przyśpieszyła przechodząc do galopu. Wiatr rozwiał lśniące kruczoczarne włosy Aenyeweddien, która rozglądała się wokół, badając teren. Czuła bolesny ucisk w żołądku, który domagał się pożywienia. Pragnęła znaleźć jak najszybciej jakiś strumień lub rzekę i upolować sobie śniadanie. Nie jadła nic od dnia kiedy strzelił w nią wieśniak, gdyż musiała uciekać przed ewentualnym pościgiem. W czasie wojny każdy napotkany w lesie elf brany był za Scoia’tael.
Aenyeweddien mocno pociągnęła wodze, nakazując kasztance zwolnić. Poklepała ją po karku i wyprostowała się w siodle, rozglądając badawczo. Do jej uszu dotarł odległy szmer. Kąciki ust elfki uniosły się.
– Słyszysz? – powiedziała do klaczy. – Wydaje mi się, że jesteśmy blisko.
Miała rację. Po chwili szum wody, słyszany przez Aenyeweddien stał się głośny i wyraźny, a spomiędzy drzew wyłonił się szeroki strumień.
– Nareszcie – mruknęła, zeskakując z kulbaki.
Wyciągnęła wszystkie bukłaki i zaczęła napełniać je czystą, chłodną wodą wartko płynącą po drobnych szarych kamieniach. Gdy już uzupełniła zapasy, uniosła napełniony bukłak do ust i natrafiła na zaskoczone spojrzenia trzech par oczu.
Zza krzaków wyłoniła się trójka uzbrojonych mężczyzn wraz ze swoimi wierzchowcami. Mieli na sobie ciemne stroje i kolczugi. Chudy blondyn o jasnych zmrużonych oczach miał na policzku szeroką brunatną bliznę, jego towarzysz obok był barczysty i łysy, a trzeci miał na głowie półhełm.
Dezerterzy, pomyślała Aenyeweddien.
Mężczyźni stali po drugiej stronie strumienia, lustrując ją od stóp do głów. Ich konie podeszły do wody i zaczęły pić, parskając cicho na stoją naprzeciw klacz.
– Witaj, waćpanno – odezwał się bliznowaty blondyn. – Co taka piękność robi w środku lasu?
Aenyeweddien zmrużyła oczy i stanęła w lekkim rozkroku ignorując pytanie dezertera.
– Tutaj jest niebezpiecznie – odezwał się łysy dryblas, obleśnie oblizując wargi. – Nie boisz się tak samotnie wędrować?
Cała trójka zarechotała, nie spuszczając z niej lubieżnego wzroku. Elfka czuła jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Musnęła delikatnie dłonią rękojeść miecza, przywieszonego u biodra.
– Mowę ci odjęło, dziewko? – zachrypiał ten w półhełmie. – Zaraz zaczniesz śpiewać!
Dobyli broni i rzucili się na nią, przebrnąwszy przez płytki potok. Elfka w mgnieniu oka wysunęła miecz z pochwy i odparła pierwszy cios, obracając się w stronę drugiego napastnika. Sparowała uderzenie miecza barczystego i odskoczyła do tyłu, wpijając w przeciwników jadowity wzrok.
– Szybka jesteś – odezwał się blondyn z blizną. – Ale my mamy przewagę.
Ruszyli na nią z wrzaskiem, jednak dziewczyna była niezwykle szybka. Parowała sypiące się na nią zewsząd ciosy i atakowała ich obracając się jak w tańcu.
– To elfka! – krzyknął jeden z nich.
Na jej czole pojawiły się błyszczące kropelki potu, dezerterzy za to byli nim oblani. Ich zmęczenie było jej przewagą. Naparłszy na oprycha w półhełmie, odbiła szybko kilka jego ciosów i pchnęła go w trzewia. Dezerter zakwiczał i upadł na kolana, wylewając krew i zawartość jelit na trawę. Jego towarzysze zamarli na chwilę, patrząc na umierającego kompana. Bliznowaty przeniósł na nią wzrok swych ohydnych zimnych oczu.
– Ty mała kurwo! – wrzasnął, doskakując do niej wraz z barczystym osiłkiem.
Naparli ze zdwojoną siłą. Elfka była już zmęczona. Odpierała ciosy, ale czuła jak drętwieją jej ramiona. Uderzyła osiłka z lewej strony, rozcinając mu ścięgno pod kolanem. Dryblas zaryczał z bólu i uderzył ją z dołu ostatkiem sił. Nie zdążyła umknąć ostrzu, które przesunęło się po jej udzie. Syknęła cicho, czując pieczenie. Bliznowaty widząc to rzucił się na nią, jednak Aenyeweddien uderzyła go z półobrotu, czuła jak czubek miecza przesunął się po jego bliźnie. Zawył przeciągle. Krew zalała mu twarz.
Elfka obróciła się słysząc świst w powietrzu. Cudem uniknęła potężnego ciosu dryblasa. Przykucnęła i cięła go z dołu, z całej siły odbijając się stopami od ziemi. Dezerter wrzasnął, buchając posoką z trzewi. Upadł na plecy, pokrywając trawę wokół krwią.
Wtedy bliznowaty kopnięciem wytrącił jej z ręki miecz. Poczuła przenikliwy ból w prawym nadgarstku. Blondyn zarechotał głośno.
– I co teraz, maleńka? – zlustrował ją od dołu do góry, mrużąc zakrwawione oczy. – Teraz się zabawimy.
Kopnął miecz dalej, by nie mogła go dosięgnąć, uśmiechając się obleśnie. Aenyeweddien zrobiło się gorąco, poczuła na karku zimny pot. Bliznowaty podciął jej nogi, upadła na plecy. Podniosła się na łokciach, ale bliznowaty rzucił się na nią odrzuciwszy brzeszczot i uderzył ją czołem w skroń. Pociemniało jej przed oczami. Oblech obrócił ją na brzuch i zaczął zsuwać spodnie z jej bioder, dysząc nad jej uchem. Krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciskał jej nadgarstki do ziemi.
– Już zaczynasz śpiewać, elfko? – zacharczał nad jej uchem, ciągnąc za spodnie. – Poczekaj jeszcze chwilę.
Aenyeweddien poczuła jak żółć podchodzi jej do gardła. W nagłym przypływie siły zgięła nogę, unosząc biodra. Bliznowaty stracił równowagę i przygniótł ją do ziemi swoim ciężarem, przez co poluzował chwyt na nadgarstkach. Elfka wyrwała ręce i zrzuciła go z siebie, zrywając się na równe nogi.
– Ty elfi pomiocie! – wrzasnął, strzykając śliną.
Aenyeweddien sięgnęła do cholewy i w jej dłoni błysnął sztylet. Doskoczywszy do klęczącego bliznowatego z krzykiem wbiła mu go głęboko w krtań i pociągnęła ostrze rozpłatując mu gardło. Oprych zacharczał, a z jego tętnicy wytrysnęła krew plamiąc jej kaftanik. Patrzył na nią, przyciskając rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypływała posoka.
– E… elf… eflia kur… wa… – wycharczał, wypluwając krew.
Aenyeweddien kopnęła go z całej siły w policzek. Głowa dezertera oderwała się i zawisła na ścięgnach, których nie dosięgnęło ostrze.
Elfka cofnęła się i potknęła o kamień. Krzyknęła ze strachu, gdy upadła na stygnące ciało osiłka. Odsunęła się do tyłu, ze świstem wciągając powietrze. Wszędzie wokół leżały wnętrzności dezerterów. Uklękła i targana spazmami gwałtownie zwymiotowała żółcią. Gdy skończyła wstała, podciągnęła spodnie i na chwiejnych nogach podeszła do miejsca gdzie leżał jej miecz. Podniosła go lewą ręką, gdyż w prawej nadal dzierżyła zakrwawiony sztylet. Pośpiesznie wytarła oba ostrza o spodnie i schowała miecz do pochwy, a sztylet do cholewy.
Jej klacz stała oddalona od miejsca rzezi o kilkadziesiąt kroków. Aenyeweddien podbiegła do kasztanki, wskoczyła na siodło i ją popędziła. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Pędziła przez las dzikim galopem z rozwianymi włosami, pokryta zaschniętą krwią, której zapach nadal czuła w nozdrzach.